Czerwona sukienka
06.09.2025
Jest rok 2007.
Nasz synek ma niespełna 3 latka, gdy wracam do pracy. Wcześniej nie było to możliwe- nie miałam dla niego opieki, gdy był młodszy. Były próby ze żłobkami, a nawet z wcześniejszym pójściem do przedszkola, ale ciągłe infekcje i wielość serii antybiotyków doprowadziła go niemal do astmy. Odpuściłam więc i dopiero, gdy trochę podrósł i jego odporność wróciła, został z moją babcią, a ja mogłam spokojnie wrócić do pracy.
Babciu Teresko, nie udało mi się odwdzięczyć Ci za to, co dla mnie wtedy zrobiłaś! Stałaś się moim Aniołem-Wybawcą! Dzięki Tobie odżyłam, wróciłam do ludzi, do świata i do... prawdy?
Wróciłam więc... To nie będzie jednak o tym, jak fajnie jest wrócić do pracy po urlopie wychowawczym, ale o tym, jak fajnie jest opuścić więzienie. Więzienie, w którym pozwoliłam się zamknąć, bo myślałam, że nie mam innego wyjścia. Więzienie, w którym nie miałam zbyt wielu praw, zupełnie jak prawdziwie osadzona. Więzienie, które miało być bezpiecznym domem, stabilną relacją i oazą spokoju i bezpieczeństwa. No cóż, nie było... Dlaczego nie było? O tym będzie inny post. Dziś chcę nawiązać do punktu, w którym znajduję się obecnie, czyli na progu sprawy rozwodowej. Chcę nawiązać, bo czuję, że wszystko zaczęło się właśnie w owym 2007 roku, któregoś tam czerwca, a może maja... Wtedy zaczęła się moja walka o siebie. Zaczęła się od czerwonej sukienki…
Dostałam zaproszenie na ślub mojej kumpeli z liceum. Otworzyłam szafę i z rezygnacją ją zamknęłam, stwierdzając, że nie mam co na siebie włożyć. Można by rzec- klasycznie! Ale ja naprawdę nie miałam nic stosownego. Przez cały okres wychowywania naszego synka nie przelewało się- moje ciuchowe potrzeby były gdzieś na dalekim planie. W zasadzie w ogóle ich nie miałam. Stare ciuchy wyjściowe nie pasowały już na mnie. Wiadomo, po ciąży figura zmieniła się i to, co w mojej szafie się znajdowało, było zwyczajnie nieodpowiednie. I dokładnie tak, jak teraz to opisuję, szczegółowo tłumacząc, dlaczego, co i jak nie pasowało, tak w tamtym czasie sama sobie tłumaczyłam, że mam prawo kupić sobie coś nowego, tym bardziej, że jest OKAZJA! MAM PRAWO!
Tak się pięknie złożyło, że akurat zbliżał się czas urlopów i dostałam w pracy dodatkową kasę z tytułu tzw. wczasów pod gruszą. Nie tłumacząc nic nikomu (czyt. mężowi) pojechałam więc na ciuchowe zakupy. Wróciłam z piękną, czerwoną sukienką w białe kropeczki i czerwonymi sandałkami na małym obcasiku. Byłam bardzo zadowolona i czułam się niesamowicie i wyjątkowo. Czułam się, jak przed laty, zanim jeszcze dobrowolnie wzięłam sobie osobistego strażnika moich powinności, obowiązków, nakazów i zakazów.
Wystroiłam się w te nowości i poszłam pokazać panu mężowi, licząc, że padnie z zachwytu. Nie padł. Zamiast tego urządził mi dziką awanturę, jakim prawem wydałam tyyyyleee ! pieniędzy na kieckę i buty?! Awantura była niecenzuralna, nie ma sensu jej tu przytaczać.
Czuję jednak, że tej sceny nie zapomnę do moich ostatnich chwil życia...
Ból, żal, wściekłość i niesprawiedliwość, jakie się wtedy we mnie obudziły, zalały mnie po brzegi. W zasadzie przelały się... To był moment, kiedy po raz pierwszy pomyślałam, że nie chcę z tym człowiekiem mieć dłużej do czynienia. Że nie chcę być traktowana, jak niewolnica, która nie może kupić sobie bez pozwolenia "swego pana" nowego ubrania, na które bądź co bądź, sama zapracowała. Że dość już mam poniżania, kontrolowania i spychania do roli wasala... Te i inne myśli krążyły mi po głowie. Co ja tu robię? Jak ja się w to pakowałam? I co tu się w ogóle wyprawia?
Jest rok 1997.
Zaraz po maturze wyjeżdżam z koleżankami do pobliskiej, letniskowej miejscowości nad Wartą. Wynajmujemy domek i spędzamy tam zwariowany i niezbyt rozsądny czas. Na miejscowej dyskotece pojawia się miły chłopak, który bardzo intensywnie zwraca na mnie uwagę, zasypuje dziesiątkami pięknych słówek, jest przesympatyczny, taki ciepły, niczym pluszowy miś.
Kliknęło.
Spotykamy się jeszcze później i bardzo szybko zakleszczamy w totalnie chorej, toksycznej relacji, której żadne z nas nie potrafilo przerwać, pomimo ogromnych trudności i przepaści mentalnej, jaka nas dzieliła. Słyszę, że nikt, tak jak on mnie pokocha. Że nikt tak naprawdę ze mną nie wytrzyma. Że jeżeli go zostawię, to on coś sobie zrobi.... Poza wszystkimi niełatwymi przymiotami miał jedną zaletę (wtedy tak mi się wydawało, o zgrozo!)- nie mówił "nie". Mówił wiele trudnych rzeczy, ale "nie" nie padało z jego ust. A ja potrzebowałam kogoś, kto mi nie postawi granic. Natychmiast uciekłabym od faceta, który spróbowałby to zrobić. Bo męskość, twardość i zdecydowanie kojarzyły mi się z przemocą, a w zasadzie były z nią tożsame. Wiałam więc od wszystkich silnych chłopaków, byli poza promieniem mojego "maczowania"... Bo szukałam ciepłej masy w męskim ciele, nie mając kompletnie świadomości, do jakiej katastrofy taki układ może doprowadzić.
Katastrofa nadeszła szybciej, niż można było się spodziewać.
Zderzenie zalęknionej masy w kobiecym ciele (mnie) i owej ciepłej (dla niepoznaki), lecz równie zalęknionej i połamanej, pokruszonej na kawałki i zapakowanej w ciało faceta, którego wybrałam... To było jak tarcie płyt tektonicznych pod dnem oceanu i w konsekwencji tsunami, które regularnie zmiatało nas z planszy...
Ze mnie zerwało ostatnie nitki kobiecości, odebrało resztki poczucia godności i zamieniło w wieczną siłaczkę. Jego pozbawiło całego ciepła pluszowego misia i zamieniło w roszczeniowego, rozkrzyczanego bachora, który wciąż domagał się uwagi. Zadne z nas nie chciało wziąć odpowiedzialności za swój stan, więc płyty się wciąż ścierały a tsunami nas wciąż zalewało.
Jest rok 2025.
Wyciągam z szafy czerwoną sukienkę. Tak, wciąż ją mam, chociaż od dawna w niej nie chodzę.
Rozkładam delikatny materiał, przerzucam palcami falbanki.
Ran, które sobie nawzajem zadaliśmy, jest pewnie mniej więcej tyle samo, co kropek na mojej sukience...
Nie udało się odbudować miasta po powodzi- za dużo zniszczeń. Budowniczy się wycofuje. Rezygnuje z kontraktu. Po drodze druga strona umowy całkiem się wysypała. Stała się niewypłacalna. Mimo kredytów, jakie dostała, odroczeniu terminów zapłaty i licznych zastawów.
Dziś wiem, że nie warto trzymać pięknych sukienek w szafie... Trzeba je często zakładać- a nóż uda się zaoszczędzić na kolejnych, zbędnych zakupach...