Pasja ze szpinakiem

Miniatura

Jedzenie kojarzy mi się z bezpieczeństwem, dostatkiem i pełnią. W przeszłości mojej rodziny brakowało go wiele razy. Wojny i wszechogarniająca bieda spowodowały, że moi dziadkowie mieli prawdziwego bzika na punkcie jedzenia. Poświęcali masę czasu na jego zdobycie i przygotowanie i w zasadzie ich życie było temu podporządkowane. Pory roku wyznaczały poszczególne trendy w tym obszarze. I tak: lato było czasem robienia przetworów, kiszenia dziesiątek kilogramów ogórków, metrów kapusty, przecierania wielu skrzynek pomidorów, zrywania i drylowania wiśni na kompoty i dżemy. Jesień oznaczała smażenie powideł, a gdy nadchodził pażdziernik zaczynało się wielkie gotowanie, bowiem w jego połowie świętowaliśmy imieniny jednej z babć, a w kolejnym miesiącu- jednego z dziadków. Gotowanie potraw na te imprezy trwało całymi dniami, a często też było poprzedzone przygotowywaniem domowych wędzonek, a zatem zaczynało się na długo przed faktycznym świętem moich dziadków.

 

Później przychodził grudzień i święta. Na naszych wigiliach byłoby w stanie najeść się prawdopodobnie pół dzielnicy. 12 tradycyjnych potraw często podwajało swoją liczbę, a przecież na samej wigilii święta się nie kończyły. Obowiązkowa grzybowa z domowym makaronem, ręcznie lepione pierogi w liczbie niemal dwustu sztuk i karp po żydowsku. Zaraz potem Sylwester i Nowy Rok i kolejne gotowanie, gotowanie i gotowanie... Pieczona gęś, modra kapusta i czerwony barszczyk- takie symbole wkraczania w nowy czas.

 

Karnawał także przejawiał się kulinarnie, a zwłaszcza jego końcówka: tłusty czwartek i ostatki. Bigosy, smażone mięsa i domowe pączki- to był nasz rodzinny „must have”.

 

Wraz z nadejściem Wielkiego Postu zbliżały się imieniny drugiej babci, i choć dużo skromniejsze i mniej uroczyście obchodzone, to od zawsze kojarzyły mi się z kurczakiem smażonym w panierce, maślanymi schabowymi i ciastem drożdżowym z rodzynkami. 

 

Bramę do kolejnych kulinarnych szaleństw otwierała Wielkanoc: znów domowe wędliny, świeżo tarty chrzan, od zapachu i ostrości którego wszyscy uciekali z domu i całe słoje kiszonego barszczu, który następnie zamieniał się w przepyszny żur. W Wielki Piątek obowiązkowy „ślepy śledż” i ziemniaki w mundurkach.

 

Lato zaczynało się imieninami moich rodziców, a więc pierwszymi ogórkami małosolnymi i faszerowaną kaczką- daniem popisowym mamy i taty, na które wszyscy czekali okrągły rok. 

Gdy w domu pachniało jedzeniem, czułam, że mam prawdziwy dom. Czułam ciepło i bliskość, bo tylko wtedy moi domownicy współdziałali zgodnie i cieszyli się wspólnym czasem. Miłość do gotowania zakrywała wszystkie problemy w naszej rodzinie i przynosiła chwile wytchnienia. A że gotowali absolutnie wszyscy, zarówno babcie jak i dziadkowie z obydwu stron, jak i oboje rodzice i brat mojego ojca z żoną, to wyniosłam takie przekonanie, że jedzenie nas jednoczy, sprawia, że wszyscy się do siebie uśmiechają, prawią sobie komplementy, że coś pysznie wyszło i zachwycają się tym, co przygotowali dla siebie nawzajem. 

 

Cóż innego więc mogłam robić później, gdy już wyszłam z domu rodzinnego, jak nie to samo?

 

Pierwszą pomidorową z ryżem ugotowałam, gdy miałam 9 lat. Była tak gęsta, że można było w niej postawić łyżkę. Smakowała jednak wybornie, co tylko zachęciło mnie do dalszych kulinarnych działań. Znosiłam do domu przepisy z różnych miejsc, piekłam ciasta, robiłam sałatki i kotlety z warzyw, którymi zajadał się mój dziadek. Jednego razu wspólnie z babcią przerobiłyśmy pół świniaka, co miało dla mnie niezbyt przyjemne konsekwencje, bowiem kaszanki nie tknęłam przez kolejne kilka lat. W efekcie dziś potrafię ugotować niemal wszystko i piekę najpyszniejsze ciasta w całej rodzinie, włącznie z tortami. Parzę też wspaniałą herbatę, która na spotkaniach rodzinnych musi być serwowana w dużym dzbanku i ponawiana kilka razy. 

 

Jednym z dań, które mi nie wychodziło, był duszony szpinak z jajkiem. Mój jeszcze wtedy nie-mąż uwielbiał tą potrawę, a ja nie umiałam go dobrze przyrządzić. Pewnego razu nasza sąsiadka staruszka przyszła do nas z wiaderkiem po twarogu, wypełnionym tym właśnie daniem, jeszcze gorącym. Było przepyszne. Poszłam więc do niej po przepis, bo bardzo chciałam nauczyć się to przygotowywać, aby sprawić tym przyjemność mojemu przyszłemu mężowi. Powiedziała mi wtedy: pamiętaj Kasiu, cokolwiek gotujesz- wkładaj w to serce, a wtedy żaden przepis nie będzie ci do niczego potrzebny... To była najcenniejsza rada kulinarna, jaką kiedykolwiek dostałam.

 

Dziś mój dom często wypełnia zapach domowego jedzenia, chociaż nie przygotowuję go już tak dużo. Zostaliśmy we dwójkę z młodszym synem, a nasz pies je wyłącznie suchą karmę. Jednak nawet, gdy gotuję tylko dla naszej dwójki i nie są to jakieś wybitnie wyszukane dania, a wręcz proste, standardowe obiady, to mieszając drewnianą łyżką zawartość patelni, powtarzam sobie słowa mojej sąsiadki i w każdym daniu zostawiam kawałeczek swojego serca. 

 

Smacznego!